piątek, 12 czerwca 2015

Już w Maroku - Dzień piąty

   Wstałyśmy trochę późno, plażowanie okazało się być dość męczące. Wyglądamy świetnie, ja mam czerwone czoło, a Sofia nos. Ale wszyscy urlopowicze wyglądają podobnie, jest bardzo miła atmosfera wśród gości hotelowych. Spotykamy się z Polakami, Francuzami, rozmawiamy ze sobą, nawet przypomniałam sobie mój francuski. 
   Wyszłyśmy po śniadaniu na krótki spacer nad ocean, bowiem umówiłyśmy się z Aminą. 








  O 10.00 przyjechała po nas Amina i pojechałyśmy na Ksba, słynną górę Agadiru. To piękne, ale i tragiczne miejsce. 



Tam kiedyś był Agadir, ale po trzęsieniu ziemi w 1960 roku, miasto przestało istnieć. Pozostały tylko ruiny i pamięć o tysiącach osób, które zginęły. Codziennie widziałyśmy Ksba, a dziś miałyśmy wjechać na jej szczyt. 
Samochód prowadził kierowca Aminy, wjazd na górę, naprawdę nie był łatwy. setki metrów w górę, kręta droga, z jednej strony skały , z drugiej przepaść. Widok zapierał dech w piersiach. Na samej gorze , po prostu oniemiałam z zachwytu. Z jednej strony cudowny ocean, miasto i port, a z drugiej, widok na góry Atlas. Stałam jak zaczarowana. Takich widoków nie widziałam nigdy. 











A potem przejażdżka na wielbłądzie, i koniecznie sesja zdjęciowa. Jaki ten wielbłąd wysoki i strasznie kołysze, Sofia była zachwycona, ja troch ę mniej, bo Amina ciągle mi przypominała, że mam uważać na Sofię, aby nie spadała, więc uważałam, zupełnie niepotrzebnie, bo Sofia czuła się pewnie na wielbłądzie, jak na koniu, nawet to kołysanie jej nie przeszkadzało. 



    I jazda samochodem w dół, na liczniku 30 km, a wrażenie, jakby jechałam z rajdowcem. Obiad zjadłyśmy u Aminy, tu czekała mnie kolejna niespodzianka, z Fesu przyjechała Nzha, męża siostrzenica, a razem z nią jej przeuroczy synek. Kiedy odjeżdżałam Nzha był sama jeszcze dzieckiem.



  Na obiad były moje dawno upragnione sardynki, Sofii też się podobały. Amina świetnie je przygotowała. 

Po południu chwila relaksu i powrót do hotelu. I znowu poszłyśmy się opalać, tym razem nad basenem. Było fajnie, nie za gorąco, kelner, w każdej chwili przynosił coś do picia lub jedzenia. Super. 

Wieczorem przyjechała po nas Rabija, pojechałyśmy znowu do souk. Chciałam kupić dla Sofii złote kolczyki i zawieszkę. Wcale nie było to takie proste, wybór ogromny, A dla Sofii ciągle coś nie pasowało, a przecież to jej miało się podobać. Wreszcie znalazłyśmy piękny komplet i niespodzianka, za wszystko zapłaciła Rabija. Potem kupiłyśmy jeszcze przyprawy, słynny ras lhanuc (mieszanka kilkunastu przypraw). Sprzedawca bardzo uprzejmy, zaprosił mnie za ladę, aby zrobiłam sobie zdjęcie.





 Ciągle widzę, że ludzie są tu niezwykle mili i życzliwi. Wyszłyśmy z souk, kiedy było już prawie ciemno.


Wróciłyśmy około 22.00, ledwo zdążyłyśmy na kolację.




 Kelnerzy już martwili się, że nas nie ma. Powiedzieli, że będą za nami tęsknić, że bardzo się do nas przyzwyczaili, że będzie im nas brakować. Wierzę, że tak będzie, bo, jak sami mówię, jeszcze nie spotkali Polki, która tak dobrze mówi po marokańsku. Jestem dla nich atrakcją, tak jak dla mnie Agadir i Maroko. 

Wpis 37 do blogu "Podróż do Maroka" pod tytułem : Już w Maroku - Dzień piąty